Wata
O szachach, cyganach i narcyzmie.
Gdy byłem gówniakiem dużo czasu spędzałem z dziadkiem. Napisałbym, że były to chwile wspaniałe i śmietankowe niczym cukierki z reklamy Werther’s Original, ale nie. Nie były. Dziadek był człowiekiem złożonym. Miał w sobie rys odważnego żołnierza. W 1945, u wybrzeży Danii, uratował się z tonącego okrętu. Był kombatantem, spędził kilka miesięcy w obozie pracy. Z pokorą nosił pamięć tego doświadczenia. Pamiętam, jak kochali go ludzie. W dzień jego imienin z wanny wysypywały się bukiety, a z barku - koniaki. Nota bene, chciał dać mi na imię Napoleon, właśnie na cześć koniaka, za pomocą którego dziękował położnym szpitala wojskowego, w którym się rodziłem. True story. W dzień jego pogrzebu Rakowice ledwo pomieściły wszystkich, dla których był ważny. Czasem snuję sobie wizję: czy ktokolwiek przyjdzie na mój? Boję się, że nikt.
Pamiętam społeczną pasję dziadka z jaką tworzył krakowski ZBoWiD. I jego groźną minę, kiedy wracał z burzliwych spotkań męskich wojowników. Potem, gdy uczył mnie grać w szachy, z furią wojownika wywracał szachownicę, kiedy to mi udawało się zbudować taktyczną przewagę. Do znudzenia, niczym Quint w Szczękach, chwalił się bliznami na plecach po operacji płuca. Nie mogłem wtedy pojąć, jak można żyć bez kawałka płuca?! Tak mało miejsca na oddech.
Pamiętam jego seksistowskie hasła i przemoc, którą stosował wobec kobiet. Kiedyś znalazłem jego świerszczyki, a on nakrył mnie na ich oglądaniu i zrobił z tego aferę. Nigdy nie przegrywał w karty. Do dziś nie wiem, czy grał do końca uczciwie, tak bardzo chciał wygrywać. To dzięki niemu, lata później spędziłem wiele godzin przy brydżowym stoliku.
Raz zabrał mnie do wesołego miasteczka. Na polanie, gdzie dziś stoi ICE w Krakowie, podczas wakacji przyjeżdżały cyrkowe wozy i rozkładały swój majdan z watą cukrową i innymi, często mocno już leciwymi atrakcjami. Miałem 4, może 5 lat. Pyzaty chłoptaś w zawadiackiej czapce z daszkiem na bok, w kołnierzyku zapiętym pod szyję, otoczony szalonym cygańskim taborem. Bałem się. Na elektrycznych samochodzikach-zderzakach przywaliłem głową w ebonitową kierownicę. Tak mocno, że krew z pękniętej wargi zalała całe odświętne wdzianko i watę, której nie chciałem puścić. Dziadzio trochę mnie wyśmiał, trochę zbagatelizował, a trochę obarczył winą. Poczuł się winny. Przestraszył się. Do dzisiaj nie lubię wesołych miasteczek i zapiętych pod szyję kołnierzyków, a wstyd zaklęty podczas tego zdarzenia odkleiłem od siebie dopiero 35 lat później.
Pamiętam, jak uczył mnie puszczać latawiec, a ja wypuściłem z rąk sznurek. Nigdy w życiu nie widziałem 60-latka biegnącego tak szybko i równie szybko przeklinającego. Lubił mieć kontrolę. Puszczanie ewidentnie przychodziło mu z trudem. Z troską opiekował się grobem swojej matki, podczas gdy ja umierałem z nudów towarzysząc mu przy tej pracy. Ja, w ciągu 20 lat od jego śmierci odwiedziłem jego grób raptem kilka razy.
Uwielbiał opowiadać dowcipy. Jego kolekcję kaset z kawałami Masztalskich (śląska grupa kabaretowa) znałem na pamięć. Opowiadałem je na wszystkich rodzinnych spędach. Do znudzenia prezentowałem niczym jakieś trofea.
Przychodzi baba do lekarza.
- Co Pani dolega?
- Jestem niewidzialna.
- Jak mogę pomóc?
- Zobacz mnie.
Napisałbym, że Dziadzio był człowiekiem tylko wspaniałym. Ale nie był. Był… człowiekiem. Dużo dawał, z odwagą dzielił się sobą i kształtował swój (i też trochę mój) świat. Ale często zagarniał całą szachownicę dla siebie. Krzyczał, ranił, przeklinał. Wierzę, że kochał, choć nie zawsze umiał to wyrazić.
Z narcyzmem jest jak z watą cukrową. Niby jej dużo i puszyście, ale jak tak ją ścisnąć w dłoni, to nagle okazuje się, że większość tego to pustka. Niby słodka, ale w sumie to wcale nie chcesz więcej. I łapy się kleją i gęba od tej pustkości.
Dopiero niedawno uświadomiłem sobie jak ważny był i jest dziadek w moim życiu. Jak wiele jego historii i cech noszę w sobie.
Słodkich i gorzkich.
Dziękuję, Dziadziu.
Goniec na E5.