Lisy

O wuefie, proziakach i przemocy.

Lisy
Puszcza Karpacka, 06/2021. Zdjęcie: Mieszko Stanisławski.

Vision Quest zaczyna się 3. dnia wędrówki. Szukamy sobie miejsc w lesie, gdzie w samotności i w poście spędzimy kolejne 48 godzin. Znowu (podobnie jak na mojej pierwszej wyprawie po wizję) wybieram miejsce “trudne”, na stromym zboczu. Na półce pomiędzy dwoma zwalonymi pniami ledwo mieści się leżący człowiek. Wiem, że będzie tu ciężko, ale nie mam siły szukać dalej. Ubieram na siebie wszystko, co mam i czekam na noc. Boję się zimna. Pada od kilku dni i wszystko jest albo mokre albo, w najlepszym razie, wilgotne. Poprzedniego dnia marzłem przy ogniu, a teraz mogę się ogrzewać tylko myślami o seksie, no ale ileż można?
Godziny dłużą się bardzo.
Zasypiam i budzę się wiele razy.
Sny mieszają się z wydychaną przez liście mgłą.
Nad samym rankiem przychodzi lis.
Staje, nie wiem, może jakieś 20 metrów ode mnie. Patrzymy chwilę na siebie. Po chwili odwraca głowę i próbuje pobiec dalej, ale… potyka się i upada na swój rudy pyszczek!
Zaskakuje mnie to i bawi.

Nie wiedziałem, że lisy się potykają.

Wyprawa trwa w sumie 6 dni: 2 dni marszu, 2 dni samotności, 2 dni marszu. Podczas milczącej wędrówki codziennie ktoś inny z grupy nas prowadzi. To część doświadczenia. Nie idziemy w żadnym konkretnym kierunku. Nie mamy mapy ani celu. Na koniec dnia nie ma szarfy do przecięcia ani uścisku dłoni prezesa klubu. Nic nie musi się wydarzyć. Ale presja, i tak, jest. Zgłaszam się na przewodzenie, choć wiem, że będzie to dzień najtrudniejszy dla wszystkich - zaraz po wyjściu z postu. Mój wewnętrzny schemat “musi być ciężko, bo inaczej się nie liczy” odpala się mimo woli. Wszyscy jesteśmy mocno zmęczeni, więc planuję przejść tylko kawałek i szybko znaleźć miejsce na nocleg. Ale buki i jawory śmieją z moich planów. Idziemy długo, pod górę, w smutnym terenie leśnej zrębki. Nie słucham intuicji, nie patrzę na znaki.

Ależ Ty jesteś fatalnym przewodnikiem, Tomasz.

Wewnętrzny krytyk rąbie po mnie jak Lasy Państwowe po polskich puszczach. Na ostatnich nogach wdrapujemy się na wzgórze. Ściągam plecak dając chłopakom znać, że dalej pójdę sam, na lekko, znaleźć jakiekolwiek miejsce na nocleg. W duchu modlę się o kawałek płaskiego terenu, żebyśmy mogli się jako tako wyspać. Martwię się też, że nie mamy wody, a do strumyka daleko. Nic nie znajduję i jestem bliski żeby się poddać. Mieszko, wyłania się z zarośli z uśmiechem. Znalazł coś. Uff. Ulga, ale taka przez zaciśnięte zęby. Idziemy już tylko 5 minut na miejsce, które jest piękne. Otoczone jaworami, blisko do wody. Czuć, że są tu dobre duchy. Wtedy jeszcze nie wiem, jaką opowieść mi przyniosą.

Puszcza Karpacka, 06/2021. Zdjęcie: Mieszko Stanisławski.

Całe życie marzę żeby być liderem, prezesem, nauczycielem. Potrzebuję i lubię, kiedy ludzie mnie słuchają. Czuję się wtedy ważny i widziany. Wiem, że mam taki kawałek po ojcu: potrafię gromadzić wokół siebie ludzi, zarażać ich pasją, nawigować i wyznaczać kierunek. Ale na końcu coś zawsze nie wychodzi. Inicjatywy się rozłażą, grupy rozpadają, projekty kończą porażkami. Może brak mi charyzmy? Może za bardzo skupiam się sobie? Może robię to ze złą intencją? Może za bardzo chcę, a może po prostu się do tego nie nadaję? Siedzę z tym. Obserwuję jak chłopaki, mimo zmęczenia, zwinnie rozbijają obóz. Nie wiem skąd mają jeszcze siły. Jestem zbyt zmęczony by stawiać sobie opór. Przepraszam, mówię do siebie cicho i mocno przytulam tego chłopca, który zawsze chciał być kapitanem na wuefie, ale jego drużyna najczęściej przegrywała.

Wybacz mi, dzieciaku.

Ogień tej nocy płonie wspaniale, a krąg jest lekki, pełen radości i luźnej męskiej gadki. Jest ciepło. Ubrania i łzy wysychają, a my dużo się śmiejemy. Śpię jak zabity i pierwszy raz od dawna - wysypiam się.

Puszcza Karpacka, 06/2021. Zdjęcie: Mieszko Stanisławski.

Następny dzień zaczynamy od "spaceru lisa, wzroku sowy" - leśnej, chodzonej medytacji uważności, której uczy Mieszko, a po śniadaniu znowu siadamy do kręgu. Do tej pory raczej nie byłem wielkim fanem natury. Nie chodziłem po górach, nie jarały mnie drzewka ani ptaszki. Nie rozumiałem, jak ludzi może to kręcić. Kiedy w kręgu pada prośba o opowieść związaną z naturą, nie mam za bardzo z czego wybierać. Wypełniam swoje minuty żartami o tym, jak musiałem pojechać na drugi koniec świata, żeby odkryć to, co teraz jest dla mnie oczywiste: że inteligentne życie nie toczy się jedynie w ludzkiej głowie. Ale w cieniu Ayahuaski czeka już inna opowieść.
Dużo mniej zabawna.
Nie wiem czy mam na nią siłę, ale czuję, że jeśli nie teraz to być może już nigdy.

Wierchomla, Sierpień 2016. Zdjęcie: Arkadiusz Jan Zbiżek.

Pierwszy raz w lesie spałem 5 lat wcześniej. Pojechaliśmy na Wierchomlę na “leśny survival” - wyprawę dla ojców i synów. Z córką pojechałem, no bo syna jeszcze wtedy nie miałem. Było fajnie, spaliśmy pod tarpem przy ogniu, a rano jedliśmy proziaki upieczone przez Arka na czarnej od węgla patelni. Dzieciaki bawiły się drewnianymi nożami, a ja czułem, że to dobry, rodzinny czas.

Że, jestem dobrym tatą.

Ostatniego dnia, kiedy byliśmy już sami, podczas powrotu do auta, niesiony nową pasją kieruję nas na skróty, przez wąwóz. Gubię się, nie umiem odczytać mapy, włazimy w ostrężyny i pokrzywy, komary gryzą. Maja się boi. Zaczyna prosić, żebyśmy zawrócili. Na jej jasnych policzkach pojawiają się łzy.

Opowiadam tę historię w kręgu, a słowa stają mi gardle. Dym zawiewa w moją stronę, szczypie w oczy. Moje łzy tylko na to czekają. Wyciągam palec w kierunku ogniska: “kuda dula, kuda dym” - recytuję zaklęcie. Próbuję się trochę rozluźnić i poczuć ciało. "4,7,8" - odliczam w myślach i uspokajam się rytmem oddechu.

Zamknij się!

Krzyczę na córkę. Mój wstyd, przebrany za wściekłość, wylewa się z ogromną siłą. Na nią. Na małą, bezbronną, przestraszoną, 7-letnią dziewczynkę zaplątaną w kłujące jeżyny. Moją kochaną córeczkę.

Cicho bądź, do kurwy nędzy!

Zanim się zorientuję, co robię, minie dobrych kilka minut. Wtedy jeszcze nie wiem, że robię jej dokładnie to, co zrobił mi mój dziadek 30 lat wcześniej, kiedy nie umiał unieść swojego wstydu i poczucia winy, zaraz po tym jak rozwaliłem wargę w przyjezdnym lunaparku.

Każdy akt przemocy wymierzony w drugiego człowieka, uderza również w nas samych i pozostawia trwały ślad w naszych sercach. To nie jest żadne magiczne prawo. To to, że czujemy się oddzielni, jest iluzją. Wszyscy składamy się z malutkich kawałków materii, które kiedyś stłoczone bardzo blisko siebie, zostały splątane w sercu jednej z miliona gwiazd.
I my wciąż pozostajemy splątani.
Kwantową miłością, która przekracza przestrzeń i czas.

Z wielkim trudem kończę swoją opowieść.
Z ulgą i wdzięcznością, że wreszcie została wysłuchana i przyjęta.
Przez pięknych mężczyzn i jawory, którymi jestem otoczony.
Czuję na ramieniu wspierającą dłoń Samuraja.
Widzimy Cię.
Ja też siebie widzę.

Dziękuję, przepraszam, kocham Cię.

Dokańczam cicho, do ognia, moją hawajską modlitwę.

Jestem tym, kim jestem.
Gubię się w lesie.
Przegrywam mecze na wuefie.
Krzywdzę tych, których kocham najbardziej.
Potykam się.

Wszystko z Tobą w porządku

- szepcze, ustami Mieszka, las -

nawet lisy się potykają.
Puszcza Karpacka, 06/2021. Zdjęcie: Mieszko Stanisławski.
Wierchomla, Sierpień 2016. Zdjęcie: Arkadiusz Jan Zbiżek.